Str. główna    Nowości    Galeria    Kontakt

 
 
     
  Allianz Direct  
     
 
     
 

Pierwszy etap regat oczami kapitana Kaczorowskiego

30 września 2007

Kiedy organizatorzy ogłaszali odroczenie startu do pierwszego etapu Transatu podali nową datę na środę lub być może wtorek. Niż, który miał nas trafić na Biskajach okazał się mniej aktywny niż zapowiadali meteorologowie i w poniedziałek od rana zaczęły się spekulacje, że mogą nas puścić nazajutrz. O 18.00 miało się odbyć jak co dzień spotkanie z organizatorami i meteorologiem ale już koło południa wiadomo było, że płyniemy.

Zadzwoniłem do Krzyśka Dumary, który przygotowywał mi w Polsce mapy pogodowe, poukładaliśmy z Gołym i Świstakiem wszystko w łódce jak na bojowo, o 18.00 wysłuchałem oficjalnie dobrych wieści, a o 22.00 wraz z Krisem, Andrasem i Davidem Kri ž kiem odbyliśmy telekonferencję z Jure, meteorologiem Słoweńców. Plan był taki, że na Biskajach popłyniemy początkowo na południe by uniknąć słabego wiatru przy ortodromie, za Przylądkiem Finnistere wzdłuż wybrzeża aż do równoleżnika Kadyksu i tam odbijemy na południowy zachód w kierunku Madery. O północy już byłem w hotelowym łóżku, o 5.45 rano na łódce o 7.30 już mnie wyciągali przez śluzę na morze.

Start, jak można było się spodziewać, był nerwowy. Nasłuchałem się wcześniej historii z poprzednich Transatów jak to na starcie ktoś komuś wjechał w rufę i urwał stery, więc ustawiłem się po zawietrznej największej grupy. Na 2 minuty przed startem jakiś Francuz podjechał do mnie z zawietrznej i zaczął gwałtownie wyostrzać jakby to był start do półgodzinnego wyścigu po bojach a nie 1100 mil po oceanie. W efekcie obaj dramatycznie zawaliliśmy start, ale już na boi rozprowadzającej było dobrze.

Szybko postawiłem mojego nowego spinakera ułamkowego i płynąłem naprawdę szybko. Po paru godzinach wiatr osłabł nieco, więc postawiłem "bestię", mojego największego, 85 metrowego spinakera i zgodnie z założoną taktyką popłynąłem na południe od "kreski". Całą noc nie spałem bo sporo było na naszej drodze statków i kutrów, a do tego trzeba było zmieniać od czasu do czasu spinakery, kiedy wiatr wzrastał lub malał. Wschodni wiatr spóźnił się parę godzin i w dzień zamiast być na północ od Przylądka Ortega, ugrzęzłem w zatoce po jego wschodniej stronie. Trzeciej nocy byłem już jednak koło Przylądka Finnistere i uskuteczniałem dziki rajd między łowiącymi kutrami, których w pewnym momencie naliczyłem dookoła 30.

Jeszcze rok temu uznałbym to za ekstremalne przeżycie, teraz ze zdziwieniem skonstatowałem, że podchodzę do tego jak do gry. Gry w kolory: zielony, czerwony i biały. Zielony - kłopot, czerwony - kłopot rozwiązuje się, biały - luz. Ponieważ nie działał żaden z moich dwóch systemów ostrzegania przed statkami byłem wykończony brakiem snu po Biskajach. Nad ranem zacząłem śnić za sterem i bałem się, że zrobię coś niebezpiecznego, więc ustawiłem samoster i poszedłem spać pod pokład, licząc, że kutry w dzień będą mnie omijać (nie zawsze tak jest). Po dwóch godzinach wstałem i z radością stwierdziłem, że wiatr zgodnie z prognozą odkręcił na NNW i wzrósł do 22-25 węzłów. Zacząłem bardzo szybką jazdę na południe wzdłuż wybrzeża Hiszpanii i Portugalii. W 12 godzin zrobiłem 100 mil . Większość czasu płynąłem w ślizgu. Do 14 węzłów prędkości łódka była do opanowania, przy 16 węzłach przestawało to być zabawne, ale jakoś przez cały dzień nic się nie urwało.

Po południu usłyszałem na UKF-ie, że jakiś statek nadaje "PAN PAN RELAY" do ratowników hiszpańskich od mojego holenderskiego kolegi Koena van Escha. To oznaczało, że Flying Dutchman (tak nazywa się jego łódka) ma kłopoty. Po dwóch godzinach udało mi się porozmawiać z Koenem. Okazało się, że uderzył w coś i płynie do hiszpańskiej Bayony naprawić uszkodzony ster. Ratowników prosił o asystę, żeby nie rozjechał go jakiś statek, bo miał ograniczoną sterowność a był na tej samej co ja linii łączącej Przylądki Roca i Finnistere, którą to drogą pływają duże statki z północnej Europy na Morze Śródziemne i odwrotnie. Pomyślałem, że Koen miał wyjątkowego pecha, ale nie przypuszczałem, że za kilka godzin będę miał podobny kłopot. Przez noc nadal płynąłem w ślizgu na południe tyle, że zjechałem 3 mile na zachód, żeby zejść z drogi tym statkom, które płynęły z południa na północ. "Ścieżkę" statków płynących z północy miałem po prawej burcie, a tych płynących z południa po lewej. Nie odważyłem się jednak pójść spać. Mimo, że nie spałem kolejnych 20 godzin jakoś funkcjonowałem, chyba tylko dzięki temu, że pływanie samemu w nocy w ślizgu po oceanie na 6,5 metrowej łódce to zajęcie stawiające włosy na karku i musi być, że adrenalina w dużej ilości dostarczana jest do krwiobiegu. Nad ranem jednak zaczęło chyba brakować hormonu, bo znowu zacząłem śnić za sterem. Postanowiłem nastawić samoster i wytrwać jakoś do świtu na pokładzie. W dzień statki mają większą szansę na wypatrzenie mnie zawczasu i ominięcie. Postanowiłem dać im tę szansę.

Około 7.00 rano silne uderzenie w lewą burtę postawiło mnie na równe nogi. Poświeciłem czołówką za rufę, ale za szybko płynąłem, żeby coś zobaczyć. Myślałem, że ster się urwał, ale nie - był na miejscu. Błyskawicznie wślizgnąłem się pod pokład i przyłożyłem ucho do komory wypornościowej na lewej burcie, czy nie wlewa się do niej woda - nic. Ulżyło mi bardzo. Stwierdziłem, że dość emocji spotkało mnie przez ostatnie dwa dni. Usiadłem w moim korytku do spania podłożyłem kurtkę pod głowę, nastawiłem budzik na dwie godziny do przodu i odcięło mi zasilanie. Kiedy się z trudem obudziłem po 2,5 godziniach (mam taki budzik co się nie poddaje, dzwoni różnymi sygnałami do skutku, aż się go nie wyłączy ręcznie) stwierdziłem jakiś obcy dźwięk - samoster pracował dziwnie głośno, jakby pod bardzo dużym obciążeniem. Obejrzałem jeszcze raz w świetle dziennym stery i przeraziłem się.

Dolne okucie lewego steru było wykrzywione i częściowo wyrwane z jarzma. Odłączyłem samoster, bo pracował jakby ktoś między trybiki wrzucił garść luźnych podkładek, złapałem za przedłużacz i natychmiast wyrwało mi go z ręki, łódka wyostrzyła do wiatru.

Wiedziałem, że mam duży kłopot. Zupełnie uszło ze mnie powietrze. Zacząłem liczyć: do Cascais mam około 100 mil , do Madery grubo ponad 500. Pomyślałem, żeby popłynąć do Lizbony wsiąść w samolot do Polski i mieć to wszystko z głowy. Zaskoczony, że najgorsze rozwiązanie przychodzi mi na myśl jako pierwsze zacząłem się zastanawiać skąd się to bierze. Przypomniałem sobie rozmowę z psychologiem przed wyjazdem z Polski. Opowiadałem mu, że w czasie sztormu czuję się psychicznie świetnie, mam jasność myśli, trochę dobrej złości, myślę i działam bardzo szybko i precyzyjnie, natomiast gdy ciężkie warunki mijają nic mi się nie chce, a głowę mam pełną czarnych myśli. Psycholog wytłumaczył mi, że to normalna reakcja organizmu po dużej dawce adrenaliny i trzeba to po prostu przeczekać. Wyciągnąłem więc na pokład kamerę, opowiedziałem co się stało, jakie mam możliwości wyjścia z tej sytuacji. No i pomogło. Po półgodzinnym nagrywaniu doszło do mnie, że ten wyścig nie może skończyć się tak marnie.

Przypiąłem się dobrze do łódki, wyszedłem za rufę i kopnięciami naprostowałem okucie ile mogłem. Według trasy narysowanej przez Jure powinienem jeszcze parę godzin płynąć na południe, ale ponieważ nie mogłem już rozwijać maksymalnych prędkości i w pełni wykorzystać silniejszego wiatru, który miał tam być postanowiłem wcześniej skręcić na południowy zachód. Zapomniałem o planie "Lizbona" i postawiłem waypoint Madera NE.

Kolejne dni to walka ze sterem. Próbowałem postawić dużego spinakera, ale nie mogłem utrzymać rumpla. Na ułamkowym spinakerze było ciężko, ale dało się wytrzymać. Kilka razy dziennie traciłem sterowność, wyostrzało mnie do wiatru i przyginało do wody. Zaliczyłem takich "wywózek" ze 30. Za każdym razem modliłem się, żeby nie porwał się spinaker, nie złamał bom albo maszt. Ale moja łódka przetrwała dzielnie ten eksperyment, więc do Brazylii też na pewno mnie dowiezie.

Wielkie podziękowania należą się Gołemu. Gdyby nie to, że ma złote ręce i jest tytanem pracy, nie udałoby się nam przygotować łódki tak dobrze, biorąc pod uwagę jak późno przyszedł nowy maszt i żagle. Gdyby nie zderzenie to żadnych awarii nie było. Musimy przed drugim etapem przerobić zupełnie okucia sterowe i uzupełnić poszycie na płetwie sterowej. Od uderzenia zrobił się duży bąbel z powodu delaminacji, który musieliśmy zerwać. Czekamy na przesyłkę z Francji. Świstak wysłał tkaninę węglową i szklaną, epoksyd, farbę, nowego MERVILLA(detektor promieni radarowych) i przedłużacz. Z Polski Jurek Jankowski z Eljachtu wysłał mi dwa dodatkowe siłowniki do samosteru. Ten co miałem założony w czasie zderzenia następnego dnia zatarł się zupełnie. Jeden z moich zapasowych zrobił na spółkę ze mną ponad 400 mil na dużym obciążeniu, więc jego żywot też może być krótki. Z Jurkiem "Farusiem" ustaliliśmy, że bezpiecznie będzie jak na 3100 mil do Brazylii będę miał 3 zapasowe siłowniki. Jurkowi i jego synowi Tomkowi chciałbym również bardzo podziękować. Od początku projektu bardzo pomagali Gołemu i mnie rozwikłać problemy związane z elektryką i elektroniką. Czasami dzwoniłem do Jurka w środku nocy z morza, żeby mi w czymś pomógł i zwykle jego rada rozwiązywała problem.

Startujemy 6 października, jeśli pogoda puści.

Pozdrawiam z Madery,
Jaro Kaczorowski

 
     

 

 

Aktualności

TRANSAT 6.50 '2007 - najnowsze wiadomości


 

 

 

 

 
 © Jarosław Kaczorowski   Aktualności  ::  TRANSAT 6.50  ::  kpt. J. Kaczorowski  ::  Jacht  ::  Sponsorzy  ::  O witrynie