|
|
Na początek musiałem pokonać Chanel du Four, otoczone skałami podwodnymi kilkumilowe wąskie przejście, gdzie prądy pływowe dochodzą do 5 węzłów. Musiałem się tam znaleźć między 13.00 a 20.00, żeby nie płynąć pod prąd. U wejścia do kanału wiatr wzrósł do 20 węzłów, więc na wszelki wypadek założyłem 2 refy na grocie. Musiałem halsować pod wiatr, a zaciął mi się kabestan na prawej burcie, więc zwroty wychodziły dość marnie. Mimo to, dzięki silnemu prądowi robiłem 7-8 węzłów (!) na cel pod wiatr. W najwęższym miejscu kanału prąd przeciwny wiatrowi tworzył fale tak strome i krótkie, że łódka spadała z każdej dwa metry w dół i z takim impetem uderzała w wodę swoim płaskim dnem, że miałem wrażenie, że zaraz maszt przebije pokład i wpadnie do środka. Po dwóch godzinach takiej twardej i chropawej jazdy wypłynąłem na wody Kanału La Manche, odkręciło na północny wschód, rozrefowalem grota do końca i szybko popłynąłem w kierunku Wolf Rock, latarni przy Wyspach Scilly. Przede mną OFF QUESSANT TSS czyli autostrada, którą płyną statki do i z portów zachodniej Europy. Na domiar złego pojawiła się mgła, więc całą uwagę poświęcałem wypatrywaniu statków, które mogłyby mnie najechać. Mój MERVILLE, detektor promieni radarowych, wył jak szalony. Miałem statki dookoła, ale ich nie widziałem. Fatalne uczucie. W radiu VHF awantura. Jakiś statek wszedł na skały i nabierał wody. Po dwóch godzinach nadał komunikat, że tonie, ale ratownicy z Centrum Ratowniczego Cross Corsen nie mogli go znaleźć we mgle, więc prosili wszystkie statki o jakąkolwiek informację o pozycji tonącego. Dramat rozgrywa się jakieś 20 mil na zachód ode mnie, więc i tak nic nie mogłem pomóc moim małym jachtem bez silnika i tylko słuchałem jak przebiega akcja. Skupiłem się na własnym bezpieczeństwie i wypatrywaniu statków.
Szczęcie mi sprzyjało. Po północy byłem już za autostradą, płynąłem szybko do celu, więc próbowałem pospać na pokładzie. Budził mnie co 15-20 minut albo MERVILLE, albo UKF-ka, ale rano czułem się wypoczęty. Mgła się rozwiała, prognoza była dobra, miałem nadzieję, że nazajutrz będę pod Irlandią. Niedaleko za rufą zobaczyłem dwa Mini. Ucieszyłem się, że będzie można się pościgać. Ale postanowiłem zadbać o pryncypia i sprawdzić ładowanie akumulatorów generatorem. Odpaliłem silniczek, załączyłem wszystko po kolei i... niestety! Generator nie ładował. Prądu miałem jeszcze na dwa, może trzy dni. Bez ładowania dokończenie eliminacji było wątpliwe. Zszedłem pod pokład i sprawdziłem połączenia między ładowarką i akumulatorami i bezpieczniki. Powinno było działać.
Tymczasem łódki za mną postawiły spinakery i wyprzedziły mnie, więc postanawiam porzucić na jakiś czas kwestię prądu, postawiłem spinakera i zacząłem gonić tamtych dwóch. Do wieczora na słabnącym wietrze ścigaliśmy sie ze zmiennym szczęściem wzdłuż zachodnich wybrzeży Wielkiej Brytanii, ale przed zmrokiem nasza prędkość spadła do około węzła, więc rozsądek kazał porzucić ściganie i zamontować panel słoneczny, który na wszelki wypadek niemal w ostatniej chwili zabrałem ze sobą na łódkę. Po dwóch godzinach już po zmroku skończyłem podłączanie i uszczelnianie kabli. Moi przeciwnicy popłynęli w kierunku zachodnim i zniknęli za horyzontem, ja postanawiam trzymać się kreski łączącej Wolf Rock i Coninbeg.
Z mapy wynikało, że nie jestem na żadnym uczęszczanym szlaku żeglugowym, a kutrów rybackich w dzień spotkałem niewiele, więc postanowiłem pospać pod pokładem.
Udało się. Byłem tak zmęczony, że obudziłem się po czterech godzinach, tuz przed świtem. Samoster przestał działać kiedy spałem, zniosło mnie kilka mil na południowy zachód, więc od celu byłem dalej, ale za to wyspany. Wiatru nadal było niewiele, a do tego halsówka. Przez cały dzień i noc posunąłem się około 30 mil w kierunku latarniowca Coninbeg. Przez większość czasu sterowałem ręcznie, żeby zebrać jak najwięcej prądu w akumulatorach. Rankiem następnego dnia zaczęło odkręcać na zachód i wiatr wzrósł na tyle, że robiłem 5-6 węzłów na cel.
Co za radość! Około 15.00 okrążyłem latarniowiec i pełnym bajdewindem popłynąłem szybko na południe. Wczesnym popołudniem następnego dnia minąłem Bishop Rock - zachodni kraniec Scilly. Wiatr wzrósł do 25 węzłów, a w porywach osiągał 30. Musiałem zarefować grota i zmienić żagiel przedni na małego foka, którego też po godzinie musiałem zrefować głownie z powodu krótkiej, stromej fali z boku. W nocy, w deszczu i mgle, musiałem znowu wykonać slalom między statkami na autostradzie przy Quesnant.
Rano byłem na półmetku mojej 1000 milowej trasy: przy Chausse de Sien. Tam wiatr odkręcił na północny, postawiłem spinakera i następnego wieczora byłem przy wyspie Re kolo La Rochelle. Zrobiłem ponad połowę trasy w niecałe trzy i pół doby! Niestety tu szczęście do wiatru znów się urwało, bo już do końca musiałem halsować przy słabnącym wietrze. Najgorsza była ostatnia noc. Miałem jeszcze szansę zdążyć na regaty Demi Cle.
W dzień rozwiało się do około 15 węzłów i choć musiałem halsować, to do wieczora zbliżyłem się do Raz du Sien - cieśniny, w której prądy pływowe przekraczają 5 węzłów. Gdybym dotarł tam przed 3.00 w nocy mógłbym pokusić się o sforsowanie przesmyku. Niestety wiatr skończył się definitywnie i dopiero o 9.00 rano, już z korzystnym prądem, udało mi się dotrzeć do imponującej latarni La Plate. O 13.00 po 9 dobach na morzu zamknąłem 1000 milową pętlę.
Podczas rejsu doszedłem mniej więcej do ładu z samosterami. Przy niezbyt dużym zafalowaniu i bez spinakera ten "mądrzejszy" z żyrokompasem i możliwością płynięcia na kąt do wiatru sterował lepiej ode mnie. Niestety z powodu małej ilości energii nie mogłem w pełni wykorzystać jego możliwości i większość czasu musiałem sterować ręcznie.
Na pełnym kutrów i statków akwenie między Irlandią i La Rochelle największym problemem był brak snu z powodu dużego ruchu statków i kutrów. Rzadko zdarzały się dwie, trzy godziny, żeby mój Merville nie buczał ostrzegając przed radarem pracującym w pobliżu. Jeden z poranków wyglądał jak koszmar. Merville wył od dłuższego czasu, ale mój niewyspany organizm wpisał jego natarczywy dźwięk w jakiś przyjemny sen. Kiedy dotarło do mnie, że może być niebezpiecznie i wyskoczyłem na pokład zobaczyłem przed sobą i za sobą 30 świateł! Byłem w środku dużej grupy poławiających kutrów, które mają pierwszeństwo drogi i trudno im manewrować, a ja nie mam żadnego szczególnego oznaczenia, że jestem samotnikiem i mogę spać i nie wiedzieć, że należy im ustąpić... Puls skoczył mi tak , że do południa nie było mowy o spaniu.
Żeby spać dobrze na zatłoczonych akwenach trzeba mieć dużą wiarę w swoją szczęśliwą gwiazdę...
kpt. Jarosław "Jaro" Kaczorowski
Ostatecznie kpt. Kaczorowski dotarł szczęsliwie do Douarnenez w piątek, 23 czerwca 2006, o godz. 14:44. Tym samym zaliczył 1000-milowy samotny rejs - kolejne ważne kwalifikacje do regat MINI TRANSAT 2007.
Nie udało mu się zdążyć na regaty OPEN DEMI
CLE. Ale to nie jest wielka strata - trzeba będzie dokonać zmian w harmonogramie tegorocznych startów i nie powinno być z tym wiekszych problemów. Co więcej, ukończenie 1000-milowych samotnych eliminacji daje prawo startu w innych, ważnych regatach
"Les Sables - Acores - Les Sables" w dniach 30 lipca do 27 sierpnia.
Okres przygotowań do kolejnych regat Jarosław Kaczorowski wraz z Markiem Gałkiewiczem poświęcą na jeszcze lepsze przygotowanie łódki i większość czasu spędzą w rodzinnej Gdyni.
|