Str. główna    Nowości    Galeria    Kontakt

 
 
     
  Allianz Direct  
     
 
     
 

...and try to enjoy
Takim właśnie pozdrowieniem żegnali się zawodnicy klasy Mini przed czekającym ich drugim etapem wyścigu Les Sables-Les Acores-Les Sables. Przed nimi znowu ocean, bezsenne noce i sól pod powiekami.

Regaty azorskie z punktu widzenia
najbliższego współpracownika kpt. Kaczorowskiego

Po jednodniowej zwłoce, spowodowanej sztormowymi warunkami sześćdziesiąt kilka łódek ruszyło 16 sierpnia w drogę powrotną. Z Horty na Wyspie Faial do Les Sables d'Olonne. Jaro Kaczorowski wraz z nimi.

Niewiele osób wie jak wygląda życie codzienne na łódce klasy Mini. Jeśli możecie wyobrazić sobie kawałek węgla długości 6,5 metra , kolebiący się, podskakujący, spadający z każdej większej fali, nader często stający dęba, targany przez o wiele za duże żagle jak na tak małą łódkę a na nim samotnego, głodnego i przemoczonego do suchej nitki człowieka - zasypiającego ze zmęczenia za sterem - to zrozumiecie dlaczego .and try to enjoy jest pozdrowieniem z gatunku raczej czarnego humoru.

A kiedy wreszcie uda się takiemu szczęściarzowi dotrzeć prawie na metę, to jeszcze zawsze może zaliczyć wieloryba! Tak jak Andy Wood - 50 mil przed metą (zderzenie z wielorybem kosztowało go utratę kilku pozycji i kilka dni roboty przy uszkodzonym kilu). Albo zasnąć na 3 mile przed końcem i wpakować się na skały - tak jak Andy z 632 (galeria).

 
 


Horta, słynna przystań jachtowa na wyspie Faial - półmetek regat azorskich. W tle wulkan Pico.

 

Relacja Marka "Gołego" Gałkiewicza. Mniej żeglarsko, ale z pewnością równie interesująco.

20 sierpnia 2006

Relację Jarka z pierwszego etapu mogliście czytać kilka dni temu a o etapie drugim poczytacie pewnie po jego zakończeniu, dlatego w dzisiejszym odcinku przedstawię Azory z mojego punktu widzenia. Może mniej żeglarsko, ale mam nadzieję że równie interesująco.

Marek "Goły" Gałkiewicz

Na lądzie też nielekko.
Po 1700 km jazdy (tylko 18 godzin) z Les Sables do Lizbony i odstawieniu samochodu na parking udałem się na lotnisko wraz z całym sprzętem jaki udało się wcisnąć do mojej przepastnej torby. Narzędzia, szpachlówki, węgiel i jeszcze kilka innych rzeczy ważyły tyle, że kiedy wreszcie przeszedłem check-in, pozbyłem się tego wszystkiego i zasiadłem w lotniskowej restauracji zamawiając duuużą czarną, wykonałem głębokie UUFFFF.

Nagły SMS
Mój błogi stan niestety nie trwał długo. Nie dopiłem jeszcze kawy, kiedy nadszedł sms z wiadomością - cyt. Jarek dopłynął, złamany miecz, spinakery podarte, baterie zepsute.

To był cios poniżej pasa. A miało być tak fajnie. Moje ciśnienie skoczyło do 240, oblał mnie zimny pot a umysł naprędce analizował możliwości. Nie mam przecież zapasowego miecza przy sobie (został w Les Sables - nie mieścił się do torby), ani akumulatorów, o zapasowym spinakerze nie wspominając. Czy sobie poradzę?

Postrzępiony miecz i zbawienny kurier
Czekała mnie więc "kombinacja alpejska" na Azorach. Po przyjeździe na miejsce moje obawy niestety potwierdziły się. Z miecza zostały strzępy (zapraszam do galerii zdjęć), spinaker ciężki rozdarty, a lekki składał się z trzech części, przy czym jedna z nich znajdowała się na dnie Oceanu Atlantyckiego. Oprócz tego odkryłem złamanie zaczepu spinakerbomu na koszu dziobowym. Mniejsze uszkodzenia pozostawiam bez komentarza.

Tragedia. Ale mi Jarek i Atlantyk załatwili łódke! Trzeba się było wziąć do roboty, a tu czekały takie atrakcje zgotowane przez organizatorów i klasę Mini, że trzeba się było nieźle zwijać by na to wszystko znaleźć czas.

Na szczęście zapasowy miecz przyszedł UPS-em na dzień przed startem (lekko uszkodzony w transporcie - parę godzin roboty i po sprawie), znalazł się spawacz co pospawał okucie spinakerbomu, bateriami i generatorem zajęła się miejscowa złota rączka z Mid Atlantic Yacht Services (jeśli będziecie mieli kłopoty ze sprzętem na Azorach, to odwiedźcie ich koniecznie!) a miejscowy żaglomistrz dokonał cudu naprawiając nasze spinakery i dostarczając na łódkę również przedostatniego dnia. Dla mnie została "tylko" cała reszta.

Żeglarska wycieczka na wulkan
W międzyczasie odbyliśmy wycieczkę na lokalny wulkan Pico, który powiększył wyspę jakieś 50 lat temu o kilka kilometrów kwadratowych, przy okazji obracając w perzynę latarnię morską. Spędziliśmy również miły wieczór na kolacji u Mera Miasta Horta, w silnej grupie kilkudziesięciu żeglarzy.

Transat w pigułce
W niedzielę odbył się Prolog, znienawidzony tradycyjnie przez żeglarzy - z powodu możliwości uszkodzenia sprzętu przed wyścigiem głównym. Nasza łódka na szczęście została w porcie. Przyjęliśmy za to zaproszenie od Kristiana z Adria 509 i mimo nie ukończonych wszystkich prac na Allianz.pl, popłynęliśmy na wyścig w składzie trzyosobowym. Krystian i Jaro zmieniali się przy sterze a ja, oprócz pracy z mieczami, obsługiwałem kamerę. Wreszcie mogłem sobie popatrzeć (a w dodatku uwiecznić) z innej perspektywy jak fajne jest pływanie na takim czymś w ślizgu. A sam wyścig to taki Transat w pigułce. Mimo, że trwał tylko około dwóch godzin, mieliśmy i ciszę i 20 kt wiatru i palące słońce i ulewę i odkrętki po 90 stopni. Zadziwiające.!

Z komórką do Atlantyku
Na sam koniec pobytu uczestniczyliśmy w beach party (zakończonym wzajemnym wrzucaniem się do wody), zorganizowanym przez zwycięzców pierwszego etapu oraz Armando Castro - dyrektora Marina Horta, organizatora regat - cudownego człowieka i pasjonata klasy Mini. Bilans tej zabawy to kilkanaście utopionych telefonów (mój niestety też), pogubione buty, skarpetki, portfele oraz siniaki po walce. Podobno walczyłem najmocniej. Słowem, pełne odreagowanie.

Przygotowania do startu
Następnego dnia żarty się skończyły i w marinie zapanował nastrój podniecenia związanego ze startem. Znowu było widać sylwetki zwieszające się z masztów, woda kipiała od bąbelków z rurek tych, co sprawdzali podwodzia łódek a biuro regat zajęte było przez skupione postacie, pochylone nad komputerami, analizujące scenariusze pogodowe i czatujące z routerami. Tak więc wszystko wróciło do normy.

Ranek dnia ostatniego przywitał nas świeżą bryzą, która w osłoniętej Marinie Horta pozrywała wszystkie flagi z masztów. Woda w porcie miała jeszcze swoją barwę ale na nie osłoniętym akwenie między wyspami było widać tylko pianę. Oj, grubo powyżej 30 kt.

W takiej sytuacji Komisja podjęła jedyna słuszną decyzję - odroczenie startu do dnia następnego. Całe szczęście! Przy takich warunkach zniszczenie sprzętu na starcie murowane.

Tak więc dzień ostatni zamienił się w przedostatni, co dało jednym czas na relaks a innym (zgadnijcie komu?) na ostatnie poprawki. Następnego dnia wiatr trochę zelżał i start poszedł z jednogodzinnym tylko opóźnieniem.

Łódka "Allianz.pl" gotowa do drugiego etapu
Uff. Na "Allianz.pl" udało się naprawić wszystko, a nawet zainstalować nowe rzeczy. Jak na przykład ogniwa paliwowe (FuelCell), wypożyczone od Amerykanina Clay-a Burkhalter-a. Biedak stracił maszt w drodze na Azory i nie udało mu się wytrzasnąć nowego.

Tu szybkością wykazał się Jarek - Clay? Ty nie płyniesz, prawda? Hmm. A nie pożyczyłbyś nam FuelCell? Biorąc pod uwagę, że tylko dwie łódki we flocie posiadają ten upiornie drogi, najnowszy krzyk mody, refleks Jarka jest godny pozazdroszczenia. Wygląda na to, że w połączeniu z nową ładowarką akumulatorów (pożyczoną od Peter-a Layresanss-a), nasze wieczne kłopoty z energią wreszcie się skończyły.

Droga powrotna do Les Sables
Mnie pozostała jeszcze droga powrotna do Les Sables. Zapakowałem wiec mój podręczny neseser i niczego nieświadom pojechałem na lotnisko. Oddałem torbę miłej pani w check-in, z błogością zapadłem w fotel w restauracji na tradycyjną duuużą czarną, z którego po kilku minutach wyrwało mnie wezwanie - Mr. Galkiewski, please come to check-in. No nie, nie wierzę! Poleciałem jednak, bo do zamknięcia bramek zostało niecałe 20 minut.

Kiedy dotarłem na miejsce, bardzo miły pan przedstawił mi się jako Szef Security i powiedział, że mają problem z moim bagażem i czy mogę uprzejmie otworzyć torbę znajdującą się na zapleczu. No tak - przemknęło mi przez myśl- znaleźli szpachlówki. To jednak nie to. Przy prześwietlaniu torby znaleźli naszą ładowarkę baterii! Bardzo im się nie spodobało stosunkowo duże, prawie puste plastikowe pudełko z dużą ilością kabli w środku oplecionych wokół solidnej cewki. Teraz ich nawet rozumiem.

Lot przez ten drobny incydent opóźnił się tylko o 45 minut a po następnych dwóch godzinach znalazłem się w Lizbonie. Jeszcze "tylko" 1700 km samochodem i oto piszę do Was już z Les Sables d'Olonne.

Skąd też pozdrawiam,
Marek "Goły" Gałkiewicz

 

Zdjęcia
Zdjęcia po dopłynięciu do portu Horta na wyspie Faial
Pracowity tydzień na Azorach (cz. 1/2)
Pracowity tydzień na Azorach (cz. 2/2)

     
 
     

 

 

Aktualności

TRANSAT 6.50 '2007 - najnowsze wiadomości


 

 

 

 

 
 © Jarosław Kaczorowski   Aktualności  ::  TRANSAT 6.50  ::  kpt. J. Kaczorowski  ::  Jacht  ::  Sponsorzy  ::  O witrynie