Str. główna    Nowości    Galeria    Kontakt

 
 
     
  Allianz Direct  
     
 
     
 

Oczami Jarka Kaczorowskiego - relacja z drugiego etapu regat Mini Transat 2007

30 października 2007

Po pierwszym etapie, najważniejszych dla mnie regat w ciągu ostatnich dwóch lat, byłem przekonany, że limit pecha zderzeniem z UFO został wyczerpany na najbliższych parę lat. Ci, co pływali ze mną, wiedzą jakim jestem szczęściarzem. W pierwszym etapie zająłem odlegle miejsce, ale strata czasu nie była duża. Wiedziałem, że jeśli dobrze popłynę drugi etap, niemal trzy razy dłuższy, wszystko jest do nadrobienia. O miejscu w pierwszej dziesiątce mogłem zapomnieć. Znalezienie miejsca w pierwszej dwudziestce było trudne, ale nie niemożliwe. Takie myśli latały mi po głowie przez cały pobyt na Maderze.

Po kilkudniowej przerwie na Maderze czułem się doskonale i fizycznie i psychicznie. Łódkę miałem przygotowaną świetnie w najdrobniejszych szczegółach już w La Rochelle. Na Maderze Goły doprowadził wszystko do perfekcji. Drugiego wieczora po przybyciu do Funchal siedliśmy z naszym słoweńskim przyjacielem Kristianem Hajnskiem, który jest inżynierem z wykształcenia i jak mało kto zna się na laminatach oraz z Gołym przy stoliku w knajpce, otworzyliśmy butelkę miejscowego wina i po godzinie mieliśmy plany laminowania nowych okuć sterowych. Tym razem miały być zrobione z węgla zamiast stali nierdzewnej. Następnego dnia Marek przepadł w warsztatach miejscowego klubu. Pojawił się na łódce trzy dni później uśmiechnięty z przebudowanymi jarzmami pod pachą. -Teraz niech się wieloryby boją - powiedział. Jak trafisz tym jakiegoś to zabijesz a na pewno nic się nie urwie.

Trzy dni przed startem zaczęliśmy z Jurą rozpatrywać różne opcje rozegrania pierwszego tygodnia regat. Ponieważ dalej była wielka niewiadoma, przejrzeliśmy mapy pogodowe tej okolicy z ostatnich dwudziestu lat w październiku. Nie znaleźliśmy dobrego rozwiązania. W nocy poprzedzającej start ustaliliśmy, że w pierwszy bezwietrzny dzień płyniemy na zachód, a dalej aż do Wysp Zielonego Przylądka trzymamy się prawej, zachodniej strony trasy.

- Dalej nic nie mogę przewidzieć, ale trzymajcie się ortodromy i wykorzystujcie każdą zmianę wiatru - powiedział nasz guru od pogody. My poszliśmy spać, a Jure przygotowywał zestawy map pogodowych na pierwszy tydzień wyścigu. Marek ostatniej nocy nie zszedł z łódki. - Mam jeszcze parę drobiazgów do zrobienia. Poza tym nie wiem kiedy ją znowu zobaczę - powiedział z uśmiechem. Poszedłem do hotelu i zasnąłem jak dziecko na dobre dziewięć godzin. Po raz ostatni, na leżąco. Następne łóżko w Salvadorze.

Rano ubrani już na bojowo nasza słowiańska grupa, czyli Andraz, David, Kristian, Sime i ja spotkaliśmy się przy herbacie w knajpce. Jure wręczył każdemu pakiet z mapami, przedyskutowaliśmy ostatni raz strategie na wyścig, wymieniliśmy się drobnymi prezentami. Z lekko wilgotnymi oczami wyściskaliśmy się na drogę mając w pamięci powiedzenie: ludzie dzielą się na umarłych, żywych i tych co na morzu. I wsiedliśmy na łódki. Goły jeszcze raz powtórzył mi jak mam się obchodzić się z generatorem, ładowarką, inwertorem i kamerą.

- Będzie dobrze. Zawalczysz - powiedział. - Jo, wiem, tym razem na pewno. Do zobaczenia w Gdyni w Akrimie.

Przede mną było 3100 mil do Salvadoru. To trasa z trzema zasadniczo różnymi pogodowo odcinkami. Pierwszy z Madery do Wysp Zielonego Przylądka, to pasat północnej półkuli kierunek północny do północno-zachodniego, siła 15-35 węzłów, stroma nieprzyjemna fala, ale z rufy. Drugi etap to doldrums (równikowa strefa konwergencji, zwana też pasem cisz równikowych), wiatr zero do ośmiu węzłów ze wszystkich kierunków, głównie ze wschodniej połówki, szybko zmieniający się. W czasie częstych burz gwałtownie rosnący do 35, a nawet 50 węzłów i skręcający o 100 do 180 stopni w ciągu dwóch, trzech minut. Trzeci etap to pasat południowej półkuli, wiatr 10 do 20 węzłów, głównie z południowego wschodu, czasem skręcający na południowy albo wschodni. Zatem jazda na wiatr pod stromą nieprzyjemną falę, ale gwarancja przynajmniej 160 mil na dobę. W październiku zaczyna się na drugim, trzecim stopniu szerokości północnej.

Start jak zwykle. Trochę nerwów, jeden falstart generalny... no i ruszyliśmy. Ku mojemu zdumieniu, większość popłynęła na wschód od ortodromy, a my, tak jak ustaliliśmy z Jure na zachód. Wiatr stopniowo słabł, a ja wciąż płynąłem szybko w stosunku do przeciwników. Zwykle poniżej sześciu węzłów wiatru, byłem jedną z najwolniejszych łódek. A tu niespodzianka. Wyprzedzałem kolejne jachty. W nocy nie miałem czasu pospać. Wiatr ciągle kręcił, więc co jakiś czas zmieniałem żagle z przodu: solent, reacher, code 5, duży, znowu reacher... i tak w kółko.

Zobaczyłem przed sobą po lewej kilka białych świateł. To znaczy, że widziałem ich od strony rufy i byli przede mną. Zmieniłem żagiel raz, potem drugi, potem trzeci, w połowie nocy widziałem już całą grupę w postaci zielonych światełek to znaczy, że byłem równo z nimi albo przed. Rozpierała mnie radość. Nowy maszt i żagle sprawdzały się świetnie. To znaczy, że w doldrums mam szanse nic nie stracić, a nawet zyskać. To dodaje mi skrzydeł. Postanawiam cisnąć maksymalnie w pierwszym etapie. Rano słyszę w radio Monaco, że jestem na szóstej pozycji. Zatem opcja zachodnia wygrała. Odkręciło na północny-zachód, postawiłem spinakera, zaczął się pasat. Wiatr rósł powoli przez całą drugą noc. Od startu jeszcze nie spałem ani nie jadłem, więc załączam samoster i idę pod pokład. Jestem podminowany radością. Dobrze idzie i wołałbym dalej walczyć. Ale z map pogodowych Jure wynika, że mam wykupiony bilet na kolejkę górska w wesołym miasteczku: 15 do 25 węzłów w porywach 35 z północnego-zachodu czyli jazda w dzikim ślizgu na coraz mniejszych żaglach z przodu. Nie będzie czasu na ziewanie. Z trudem przełknąłem moją ulubioną liofilizę - mięso wołowe z kaszą i warzywami - zagryzłem waflem, popiłem witaminami i zasnąłem na dwie godziny.

Obudził mnie przeraźliwy jazgot wody zasysanej przez skrzynkę kilową - zaczęło się płynięcie w ślizgu.

Przez cały dzień udało mi się jechać na największym spinakerze. Fala rosła szybko. Pod wieczór miała już ze trzy metry wysokości - stroma, krótka, skrzyżowana. Wbiłem się w falę, raz, drugi, trzeci - robi się grubo, pomyślałem. Serce waliło mi młotem, popatrzyłem na prędkość łódki: 10,12, 15, 10, 12, 14... nie wychodziłem ze ślizgu przez dobre kilkanaście minut. Popatrzyłem na prędkość wiatru: 18, 22, 25, 20... granica dla dużego spinakera ("Bestii"), osiemdziesięciopięciometrowego, to dwadzieścia dwa węzły. Potem zaczyna się cienka, czerwona linia - koniec panowania nad łódką: gwałtowne wyostrzenie do wiatru (wywózka), często kończy się podarciem spinakera, a nawet złamaniem masztu. Co chwile wbijam się w falę, a na głowę leją mi się hektolitry słonej wody (ciepłej, a jakże). Zaczynam mieć dość.

"Nie pękaj - będzie git!"a pod spodem "Wiem, ze nie pękasz." - napisał mi Goły flamastrem na zbiorniku balastowym pod pokładem. - Jo, łatwo powiedzieć, pomyślałem. Ciekawe czy byś się teraz zamienił. Po kolejnej wbitce w falę nie wytrzymałem. Zmieniłem spinakera z dużego na ułamkowego i całe szczęście, bo po godzinie i ten okazał się za duży. Wiało chwilami 28 - 30 węzłów.

Założyłem pierwszy ref - prędkość łódki ciągle nie spadała poniżej 9 węzłów. Następne co mogłem postawić to reacher, co oznaczało dziesięć minut pracy na dziobie, w wodzie po pachy. - Zmieniam za pięć minut, zdecydowałem. I wtedy z przerażeniem poczułem opór na sterze. Płetwa się podnosi - przemknęło mi przez myśl. W tej sekundzie wyrwało mi przedłużacz z ręki i powiozło do wiatru.

- Tylko nie pękaj - zaklinam płetwę sterową słowami Gołego. Przechył 50 stopni (na szczęście miałem refa na grocie), huk łopoczącego spinakera, maszt gnie się i szarpie jakby chciał wyjechać mi z łódki zabierając cały pokład. Luzuję obciągacz, łódka trochę się prostuje i odpada. Wyrzucam za rufę fał spinakera i tackline. Ciągnę do siebie zawietrzny szot, ale nie idzie. Za duża siła. Nie chcę zrzucić spinakera do wody, bo to wyjście ostateczne. Po takiej operacji dwadzieścia, trzydzieści minut harówy i zwykle duża dziura w żaglu. Wiatr słabnie, ale ciśnienie na szocie ciągle za duże. Żeby złapać róg szotowy mam jeszcze ponad metr. - Nie dam rady - myślę. A po chwili ryzykuję i puszczam róg halsowy. Z wielkim trudem składam razem dwa rogi, gaszę spinakera i puszczam fał. Udało się bez strat. Ręce i nogi dygocą mi z wysiłku i emocji. To wszystko dzieje się o czwartej rano.

Rzeżący na najwyższym obciążeniu samoster przypomina o najważniejszym - ratować ster. Dokładam drugi i trzeci ref. Sytuacja prawie opanowana. Sprawdzam co się stało - oczywiście pękł bezpiecznik - słaba linka poliestrowa trzymająca płetwę w jarzmie, która w momencie uderzenia w coś, ma za zadanie pęknąć, by uchronić ster przed złamaniem.

- Dosyć tego! - wrzeszczę na cały głos i walę pięścią w pokład. Ponieważ już trzeci raz w ciągu ostatnich dwóch lat ta linka pęka bez żadnego uderzenia i zawsze jest z tego powodu straszne zamieszanie i panika, wściekły postanawiam zawiązać ją na betonowo. Przycinam dwa metry dyneemy o wytrzymałości 600 kilogramów i zaciskam wokół steru dwie niezależne pętle. Z drugą płetwą robię to samo. Jestem przekonany, że już w nic w tych regatach nie uderzę i nie mam ochoty martwić się o stery. Wiatr wciąż około 25 węzłów w porywach 28. Granica na spinakera ułamkowego. Rozwijam grota do pierwszego refu. Jest ciemna jak smoła noc jestem cały spocony i mam dziwne dreszcze. Psyche mi siadła. Postanawiam przeczekać do świtu na reacherze. Stawiam go i o dziwo prędkość dobra, tylko musze płynąć kilka stopni ostrzej do wiatru. Emocje opadają, oczy zaczynają mi się zamykać. - Dobra, nie jest źle - mówię do siebie półgłosem i zarządzam czas na sen. Idę pod pokład do mojego korytka, siadam, podkładam kurtkę pod głowę jako poduszkę i zasypiam jak kamień. Budzę się o 9.00 rześki jakbym przespał w łóżku parę godzin. Kolo mnie jakaś łódka na małym spinakerze. Stawiam mojego. Wiatr trochę słabnie - stawiam średniego, za chwile i to za mało, stawiam dużego. Po 2 godzinach rozwiewa się i znowu średni, potem mały. Harówa jak w kopalni, ale wciąż płynę szybko. Do Wysp Zielonego Przylądka mam ze dwie doby. Postanawiam przycisnąć. Przechodzę na system 2-3 godziny spania, reszta praca. W radiu mówią, że ktoś stracił maszt, ktoś płynie na kanaryjską La Palmę, ktoś na Teneryfę, kogoś zabrał helikopter z pokładu. Za mną Sam Manuard, Alex Pella, Iza Joshke. - Nie jest źle - pomyślałem. Inni gorzej ode mnie przeszli tę zawieruchę. Wyspy Zielonego Przylądka przeszedłem drugą licząc od zachodu Cieśniną Św. Luizy. Pierwsza cieśnina byłaby minimalnie krótszą drogą, ale Wyspa Św. Mikołaja ma 800 metrów wysokości i w jej cieniu mógłbym stanąć bez wiatru nawet na dobę. Święta Luiza jest mała i niska, więc żaden cień wiatrowy mi nie groził. Potem okazało się, że był to dobry wybór.

Za Capo Verde zacząłem już jeść normalnie: dwie porcje liofilizy z oliwą na dzień, do tego łyżka minerałów bazowych, łyżeczka kompletu witamin rozrobiona z wodą, porcja orzechów i suszonych owoców i dwa wafle w czekoladzie. Byłem już mocno odchudzony, ale czułem się doskonale. Po dużym wysiłku, zmienianiu żagli, przerzucaniu wody, paliwa, środków ratunkowych z dziobu na rufę i z powrotem szybko odzyskiwałem siły. Fala zrobiła się długa i łagodna, robiłem 160-180 mil na dobę, w dzień pięknie świeciło słońce, czasem delfiny dawały darmowy spektakl, w nocy księżyc z dnia na dzień większy - słowem piękne, szybkie żeglowanie. Postanowiłem zebrać siły na doldrums, bo wcześniej dwa razy przechodziłem tę strefę i wiedziałem, że tam trzeba wykorzystać każdą odkrętkę wiatru, każdy drobny szkwał, bo kto wcześniej osiągnie pasat południowej półkuli ten może w ciągu doby zrobić 40-60 mil przewagi nad łódkami o parę mil za rufą. Przeszedłem na system 3-4 godzin spania miedzy drugą w nocy a ósmą rano (w tych godzinach najszybciej się regeneruję) i 3-4 15 minutowe drzemki w ciągu dnia. Dobrze zrobiłem, bo w doldrums było gorzej niż się spodziewałem.

Zaczęło się, kiedy ze słonecznego oceanu wpłynąłem pod pierwszą szarą, niską chmurę. Wiatr spadł nagle z 15 do 5 węzłów i odkręciło w prawo o 100 stopni. No to fok w górę, spinaker na dół. Za godzinę 3 węzły ze wschodu - reacher w górę, fok w dół, za dwie godziny 8 węzłów z NE - spinaker góra. I tak dalej przez cały dzień, całą noc i następny dzień. Ale ciągle małymi kroczkami do przodu, mila za milą przebijałem się na drugą stronę zaklętego pasa chmur i burz. Wszystko robiłem jak automat. Od początku wyścigu każde stawianie, zrzucanie żagli, każdy zwrot bezbłędnie. Dwie trzecie trasy miałem za sobą i żadnej awarii, wszystkie żagle w komplecie, fizycznie też czułem się doskonale. Odebrałem prognozę i o zgrozo! Tej nocy i następnej gwałtowne burze z wiatrem dochodzącym do 45 węzłów. To o wiele za dużo jak na moją niewielką, przeżaglowaną łódkę.

No i było za dużo.

Zaczęło się około północy. Nagle przyszedł potężny szkwał z odkrętką o 150 stopni, a dwie minuty później - ulewa taka, że nie widziałem dziobu łódki z kokpitu. Łódka zaczęła po prostu frunąć, maszt giął się jak wierzbowa witka.

- Wytrzymaj, wytrzymaj dwie minuty - zaklinam go półgłosem. Szybko dokładam ref, potem drugi, potem trzeci. Od dwóch godzin mam wszystko pięknie przygotowane do tej operacji, więc idzie gładko. Ciągle jednak mam za dużo żagli. Wiatr odkręca gwałtownie w prawo i lewo. Raz mam bejdewind, za chwilę idealnie z wiatrem na granicy rufy. Wpinam się w lifeline I czołgam na dziób, żeby zrzucić foka. Udaje się bez strat. Sytuacja opanowana. Po godzinie nic. Cisza. Stoję w miejscu bez wiatru. Rozwijam z powrotem żagle - mam 3-4 węzły prędkości. Po dwóch godzinach następna chmura, ulewa, wichura, odkrętką. I tak niemal do południa. Próbuje odebrać prognozę, ale moje radio pośredniofalowe tylko rzęzi. Rozkręcam je i spryskuję sprejem wyciągającym wilgoć i poprawiającym przewodzenie, który polecił mi zabrać ze sobą Jurek Jankowski. I. nic to nie zmienia. Już do końca nie mam ani prognozy, ani rankingu. Duża strata.

Po południu wyszło słońce i zaczęło wiać 10 węzłów z południowego wschodu. -Jakby pasat - ucieszyłem się. Może to koniec tego młyna? Ale przyjrzałem się niebu przed dziobem: cirrus, cirrostratus, stratus, a pod nim niskie cumulusy. Zestaw zimnego frontu.

- Eche, będzie grubo - pomyślałem.

Następna noc to było przeżycie, którego nie chciałbym doświadczyć nigdy więcej. Po zmroku zaczęły mnie otaczać olbrzymie czarne chmury. W każdej co kilka, kilkanaście minut błysk i grzmot. Naokoło miałem trzy burze i wiedziałem, że któraś musi mnie trafić. Płynąłem z prędkością 4-5 węzłów po kresce, to znaczy prosto do mety, więc nie chciałem za wcześnie redukować powierzchni żagli. Trzymałem rękę na klamce zamykającej fał foka, bo wiedziałem nauczony doświadczeniem poprzedniej nocy, że od momentu pierwszego uderzenia wiatru wszystko będzie się działo bardzo szybko. I tak od drugiej w nocy do szóstej: oślepiający błysk, tuż po nim głuchy, dudniący grzmot i parę minut przerwy. Potem znowu to samo i znowu. Napięcie jak u Hitchcocka. Byłem oględnie mówiąc przestraszony. Pewnie bym się do tego nie przyznał, ale rozmawiałem po mecie z kolegami z innych lódek i czuli to samo. Próbowałem głośno naśmiewać się z siebie tekstami typu: "he,he - ma 40 lat, troje dzieci, a boi się burzy". Ale pomagało tylko na parę minut. Potem wracał strach: "A jeśli trafi w maszt? W najlepszym razie spali całą elektronikę, a w najgorszym maszt i poszycie łódki zamieni się w proszek i trzeba będzie przesiąść się na tratwę". Na wszelki wypadek wyłączyłem cały prąd na łódce i sterowałem na kompas. Chmura wreszcie dotarła do mnie, wiatr w pól minuty skoczył z 2 do 8 Beauforta, okręciło o 120 stopni i zacząłem walczyć ze zrzucaniem żagli. Oberwanie chmury takie jakby ktoś wylewał na mnie wodę wiadrami, a do tego pioruny walące w wodę raz przed dziobem, raz z prawej burty. Tak przez półtorej godziny. Najdłuższe półtorej godziny w tym wyścigu. Dalej było dużo łatwiej.

Gdzieś na drugim stopniu szerokości północnej ołowiane chmury przestały mnie nękać i powiało 12-18 węzłów z SES, czasem skręcało na ESE, a to oznaczało bejdewind do ostrego półwiatru, a przy takich kursach nikt nie jest ode mnie szybszy. Napompowałem 100 litrów wody do zbiornika balastowego na lewej burcie, wychyliłem kil maksymalnie na nawietrzną, przywiązałem na pokładzie pięć dwudziestolitrowych kanistrów po wodzie pitnej i napełniłem je przy pomocy wiadra - wodą z oceanu, i przez następne dwie doby zrobiłem około 380 mil. Po trzech dobach niemal bez snu, udało mi się pospać 5 godzin bez przerwy. Znowu byłem wypoczęty i mogłem przejść na system 2-3 godzinny. W dzień świeciło słońce, w nocy księżyc coraz większy, płynąłem szybko, idealnie po kursie do mety - nie było powodów do zmartwień.

Codziennie przez dwa tygodnie wywoływałem na UKF-ie lódki mini, ale bezskutecznie. Nie wiedziałem, czy jestem dziesiąty, czy pięćdziesiąty, ale powtarzałem sobie, ze bliżej dziesiątego. Cały czas płynąłem szybko, wszystko wychodziło mi doskonale, nawet w doldrums robiłem kilkadziesiąt mil na dobę. Musiało być dobrze. Czasami jednak nachodziły mnie wątpliwości, czy ci co popłynęli bardziej na wschód nie dostali wcześniej południowo wschodniego wiatru z większą odkrętką w lewo i nie jadą mi teraz po głowie na reacherach, dwa węzły szybciej tuz za horyzontem.. Na takie myśli najlepsza była paczka liofilizy, wafel w czekoladzie, 15 minut drzemki i optymizm wracał. Wreszcie półtorej doby przed metą odezwał się Herve - 518. Był 12 mil na wschód ode mnie.

- Który jesteś w seryjnych? - zapytałem.

- Pierwszy.

- A działa ci radio średniofalowe?

- Działa.

- Masz pojecie który jestem w proto? - spytałem bez większej nadziei.

- Jest duże zamieszanie. Od paru dni połowa Argosów nie działa, ale sprawdzę ranking sprzed 5 dni. Mam notatki. A po 2 minutach: - Byłeś szesnasty. - No to super, dzięki - ucieszyłem się.

Nazajutrz rano zobaczyłem na wschód ode mnie białego spinakera. To był Herve. Wiało 8-10 węzłów więc był minimalnie szybszy. Ja jednak miałem kil uchylny i balast wodny i mogłem na spinakerze przetrwać 2-3 węzły wiatru więcej od niego. Do wieczora przywiewało i słabło, Herve to zbliżał się to oddalał. Obaj zmienialiśmy żagle z przodu raz po razie: reacher, ułamkowy, duży, ułamkowy, znowu reacher. Żaden z nas nie zrobił błędu. Ścigaliśmy się jakby to był niedzielny wyścig po zatoce, a nie końcówka wykańczającego rajdu przez Atlantyk. Wszedł na metę 15 minut za mną. Usłyszałem wreszcie na kanale UKF 72 komunikat, na który czekałem tak długo:- Five zero eight. This is PC Course. You just crossed finishing line. So, you are fifteenth.

Juhuu, koniec!!! - krzyknąłem sobie na całe gardło. Zrzuciłem foka, potem grota, usiadłem na pokładzie i odcięło mi zasilanie. Miałem w głowie pustkę. Nie mogłem ruszyć ręką ani nogą. Podpłynął ponton, na łódkę wskoczył żeglarz z miejscowego klubu, wziął ster i na holu pociągnęli mnie do portu. Była pierwsza w nocy UTC, mojego czasu łódkowego.

Na pomoście mimo późnej pory czekał Jurek Boj, Andrasz, Kristian, ekipa Czechów: narzeczona Davida, Lucka, kamerzysta Jaroslav, fotograf Libor, Daise z biura regat i mały tłumek innych osób. Strzelono rakiety, w głośnikach zabrzmiał mój ulubiony kawałek APTEKI ´´Bosa Nowa``. Dziewczyny mnie wycałowały, chłopacy wyściskali. Duża ciemnoskóra pani w stroju ludowym powitała mnie tutejszym chlebem i solą - tacą pełną owoców. Dostałem ładnie zapakowane zawiniątko z koszulka z napisem Salvador de Bahia, mapka i przewodnikiem po okolicy, po czym Kris wyjął mi to wszystko delikatnie z rąk bąkając pod nosem, że jest jeszcze jedna rzecz, która trzeba zrobić i... nagle poleciałem na plecy do wody. Tak to tradycji stało się zadość. Każdy kto dopłynie do mety Transatu jest traktowany jak zwycięzca, a zwycięzca jest wrzucany do wody.

Na mecie brakowało mi Gołego. Był to jego sukces, w takiej samej mierze jak mój. Szybko przebrałem się w suche rzeczy i zadzwoniłem. W Polsce była piąta rano. - Marek? Tu Jarek. Już jestem. Nic się nie urwało ani nie podarło. Wszystko w najlepszym porządku. I gadaliśmy przez następne pół godziny.

Z Salvador de Bahia,
Jarek Kaczorowski

 
     

 

 

Aktualności

TRANSAT 6.50 '2007 - najnowsze wiadomości


 

 

 

 

 
 © Jarosław Kaczorowski   Aktualności  ::  TRANSAT 6.50  ::  kpt. J. Kaczorowski  ::  Jacht  ::  Sponsorzy  ::  O witrynie